Kiedy kilkanaście lat temu sprowadziłam się na Ochotę, czułam się tu obco. Martwiłam się, że nie przyzwyczaję się do tej dzielnicy, którą dotąd słabo znałam. A tak bardzo chciałam poczuć się wreszcie gdzieś jak w domu... Przedtem było Śródmieście - zatłoczone, pełne sklepów i tłumów ulice, lody U Włocha na Hożej, Park Ujazdowski i oczywiście Starówka. Potem Powiśle. Mieszkanie u stóp skarpy, gdzie wznosi się Pałac Kazimierzowski; bliskość Uniwersytetu; urocze domki Mariensztatu; bujna zieleń skwerów, podwórek, nadwiślańskich bulwarów; sama Wisła wreszcie, tak inna o każdej porze roku, odbijająca zmieniające się światło dni, otwierająca oczom przestrzeń tak przecież ograniczoną w mieście bryłami budynków; bliskość Agrykoli. Tęskniłam za tym. Uciekałam z Ochoty do tych miejsc rozpoznanych, bliskich, wciąż żywych uczuciami minionego czasu. Aż pewnego dnia... No właśnie - o tym też chciałabym tu napisać. O Ochocie, jaką stała się dla mnie; o miejscach, które oswoiłam; o tym, co mnie zachwyca, bawi, przeszkadza, co - po prostu - dostrzegam. Może ktoś odnajdzie tutaj znajomy widok, własną myśl, problem z jakim się zmaga, a może... siebie. Bo - tak! - napiszę też o ludziach - to przecież oni wypełniają treścią świat, w którym żyjemy. A przecież Ochota (jak każda inne miejsce) pełna jest ludzi, z których każdy ma unikalną historię i zasługuje na portret. Wśród nich żyję i nie wyobrażam sobie, żebym mogła być gdzie indziej. Po prostu - tu jestem.