W ogrodzie Paszczaka wszystko było wybrukowane, żadna ścieżka nie śmiała się wić, a nieliczne trawniki jako jedyną ozdobę miały wbite idealnie pośrodku tabliczki z napisem „nie deptać trawników”. Jak patrzę na ostatnie warszawskie osiągnięcia w dziedzinie zieleńców, to mam wrażenie, że ktoś zatrudnił Paszczaka na etacie, ale ponieważ jednak Paszczak jest z innej bajki, to jest w stanie wymusić stworzenie betonowej pustyni zamiast ogródka, ale nie umie już zadbać o porządek na niej. Smutnym przykładem jest plac „Pod Skrzydłami”, naukowo oszpecony kosztem podobno kilku milionów złotych. Moim zdaniem taki wygląd placu wymyślił i zaakceptował ktoś, kto świeżo przyjechał do miasta i wyładowuje swoje kompleksy. Zieleń jest be, bo za naturalna. Beton jest cacy, taki miastowy i nie wymaga pielęgnacji! A pomysłodawca żyć w tym nie musi, bo po godzinach wraca do siebie na wieś. W mieście każdy kawałek zieleni jest na wagę złota. Mieszkańcy zapewne radośniej by przywitali rewitalizację fontanny, gdyby wokół niej powstała minimalna choć oaza zieleni, a nie jakiś wzór geometryczny ustawiony z betonowych ławek, wyglądający jak opuszczone targowisko. Gdy jest zimno, nikt na tych ławkach nie usiądzie, bo betonowe i zimne, i wieje. Gdy jest gorąco – nikt nie usiądzie, bo betonowe i nagrzane, i nie ma cienia. Nie służą więc one odpoczynkowi kogokolwiek. Zaś rachityczne bukszpany wysokości 20 cm, już zadeptane, i niewiele większe zdychające drzewka w donicach to po prostu wyrzucony pieniądz. Ale Paszczak ma dalsze zlecenia. Nie oglądając się na to, jak funkcjonuje już oszpecony skwer Pod Skrzydłami, jeszcze bardziej oszpecił plac Powstańców Warszawy. Tu zabawił się w scenografię filmu „Kingsajz”. Oprócz betonowych ławek pośrodku betonowej przestrzeni pomiędzy trzema ruchliwymi ulicami (wymarzone miejsce na odpoczynek, nieprawdaż?) nastawiał tam dziesiątki gigadonic z rachitycznymi drzewkami. Do kompletu pozastawiał tez donicami wszystkie miejsca parkingowe w okolicy. Wiem, że miasto miało tam zbudować miejsca parkingowe pod ziemią i nie umiało znaleźć inwestora. Przed wyborami pani prezydent twierdziła, że takie inwestycje trzeba nawet dotować, byle powstały. Bardzo słusznie, tylko trochę późno. Już zasypano tereny nad stacjami metra i oddano je we władanie Paszczakowi. Koszty już ponieśliśmy. Tak samo jak koszty zbudowania krzywego murku oporowego z rachitycznymi brzózkami, które zaraz padną, zamiast miejsc parkingowych na ul. Emilii Plater. Jak się będziemy wycofywać z tej inwestycji godnej podjazdu pod pensjonat w Zakopanem, to też my za to zapłacimy. Od dawna tajemnicze osoby nienawidzące miasta utrudniają życie Warszawiakom. Za wszelką cenę likwidują miejsca parkingowe, nie poprawiając komunikacji miejskiej ani podmiejskiej. Ostatni autobus 178 do Ursusa odjeżdża z centrum przed 22:00, a w weekendy przed 21:00. Czy wg władz miasta w Ursusie mieszkają same dzieci, czy też panuje stan wojenny? Nie wiem. Wiem, że obywatel Ursusa musi skorzystać z auta, żeby iść do kina w centrum. Ale jeśli jego auto nie ma opcji pionowego startu, już nie zaparkuje na Emilii Plater ani na Placu Powstańców. Bo tam rządzi Paszczak! Pytanie za sto punktów: ile kosztuje taka gigadonica, słabowite drzewko do wymiany co rok, murek z granitowej kostki, który zaraz się rozsypie… A ile posadzenie większego drzewka i bluszczu lub zrobienie wokół nawierzchni betonowo-trawiastej? I pytanie za dwieście punktów: czy wybory cokolwiek zmienią w myśleniu władz? Czy Paszczak (wraz ze znajomymi producentami wyrobów betonowych) odejdzie na zasłużoną emeryturę, a władze miasta i gmin zaczną tworzyć miasto przyjazne dla ludzi?