Co oznacza – według mnie – jazda zgodna ze zdrowym rozsądkiem, pokażę na przykładzie dwóch warszawskich ulic. Plac Bankowy z ul. Jana Pawła II łączy wąska, jednokierunkowa ul. Elektoralna. Po obydwu jej stronach wyznaczone są miejsca parkingowe (prawie zawsze zajęte), a środkiem biegnie jeden pas przeznaczony do jazdy. Jadąc tamtędy nie widać, czy spomiędzy zaparkowanych samochodów nie wyskakuje nam właśnie pod koła nierozważny przechodzień. I tam, na Elektoralnej, jazda z przepisową prędkością 50 km na godzinę może się wydawać zbyt szybka. Ale, dajmy na to, na ul. Ostrobramskiej (3 pasy w każdą stronę, kładki dla pieszych nad jezdnią, pomiędzy skrzyżowaniami ze światłami kilometrowe odcinki) ruszenie spod świateł i rozpędzenie samochodu do 75 km na godzinę a następnie łagodne zwolnienie i zatrzymanie się przed kolejnymi światłami oznacza – wiem, wiem: złamanie przepisów – ale na rzecz zdrowego rozsądku właśnie. To, o czym piszę powyżej, wiedzą wszyscy kierowcy. Wszyscy w tzw. statystycznym rozumieniu. Czyli 95%. I tak właśnie jeżdżą. Nikt z tego grona rozsądnych kierowców „nie wychyla” się w żadną stronę. Nikt z nich – jeżeli nie ma korka – nie jedzie Ostrobramską pięćdziesiątką, ale pukają się oni po głowie, gdy widzą, jak ktoś tam pruje setką. I ci zdroworozsądkowi kierowcy staną się główną ofiarą rozbudowywanego na wielką skalę systemu radarowej kontroli szybkości, w skład którego wchodzi kilkaset radarów stacjonarnych, radary przenośne (w tym ustawiane kaskadowo), tradycyjne i laserowe „suszarki” oraz coraz liczniejsze radiowozy nieoznakowane (policyjne jak i należące do Inspekcji Transportu Drogowego). Jako że zdroworozsądkowi kierowcy nie przekraczają dozwolonej prędkości tam, gdzie byłoby to naprawdę niebezpieczne, to „radarowe polowania” będą się odbywały tam, gdzie 70 zamiast pięćdziesiątki (na terenie formalnie zabudowanym) lub 110 zamiast dziewięćdziesiątki (poza takim terenem) niczemu nie zagraża. Czyli „chłopcy radarowcy” polować będą na Ostrobramskiej, ale wariat prujący siedemdziesiątką po Elektoralnej może spać spokojnie. Powiedzmy sobie szczerze – w sprawie limitów prędkości oraz kontroli ich przestrzegania mamy do czynienia z wyjątkowym natężeniem hipokryzji. Tak jak przed laty oglądaliśmy w telewizji reklamę piwa (tu – mrugnięcie okiem) bezalkoholowego, gdy chodziło przecież o sprzedaż piwa jak najbardziej alkoholowego, tak teraz przedstawiciele policji, straży miejskiej i ITD przekonują nas, że chodzi tu o zwiększenie (tu – mrugnięcie okiem) bezpieczeństwa w ruchu drogowym, podczas gdy wszyscy wiedzą, że podstawowym celem radarowych inwestycji jest jedynie wzrost dochodów budżetowych państwa. Dość powiedzieć, że na rok 2013 dochody państwa z tytułu mandatów oszacowano na poziomie 1,5 mld zł, co oznacza, że w stosunku do 2012 roku jest to wzrost 60-krotny (tj. o 5900%)!. Z tego punktu widzenia podniesienie limitu prędkości na Ostrobramskiej do 70 km na godzinę byłoby „niepatriotyczne” bo zmniejszyłoby dochody budżetu. Wyprzedzając polemikę ze strony któregoś z fanatyków radarowej „inwigilacji” kierowców w najbardziej absurdalnych i bezpiecznych miejscach, popartą argumentem, że przecież statystyki nie kłamią – w 80% wypadków drogowych odnotowano nadmierną prędkość – chciałbym zwrócić uwagę na tzw. pozorne zależności przyczynowo-skutkowe. Otóż jeżeli przekraczanie o 20–30 km dozwolonego limitu (a czyni tak 80% kierowców) nie ma żadnego wpływu na wypadkowość, to oznacza to, że zarówno u kierowców, którzy wypadek mieli, jak u kierowców bez wypadku, procent przekraczających limit prędkości jest dokładnie taki sam i wynosi 80%. A traktowanie przekroczenia limitu prędkości jako przyczyny wypadku jest w takim przypadku równie uzasadnione, jaką w międzywojennych Stanach Zjednoczonych byłaby próba upatrywania podstawowej przyczyny wypadków samochodowych w czarnym kolorze karoserii. A przecież statystyki nie kłamią – w 95 procentach ówczesnych wypadków drogowych brały udział czarne samochody. Tak, potwierdzam – 95% ówczesnych samochodów miało czarną karoserię... Paweł Piskorski